Masza jest miła, jaka ładna, zwłaszcza w okresie ciąży, mimo że oczy jej wówczas robią się
czerwone, na powiekach pojawiają się drobne żyłki, a nos spłaszcza się tak, że wypisz, wymaluj kaczka. Podprokurator uśmiechnął się, przypomniawszy sobie zamiłowanie Maszy do śpiewu przy całkowitym braku słuchu muzycznego, jej zabobonny strach przed szczerbatym księżycem i rudym karaluchem, nieposłuszny kosmyk na potylicy i jeszcze mnóstwo drobiazgów, które mają znaczenie tylko dla tych, co kochają. Starsza córka, Kasieńka, wdała się, chwała Bogu, w matkę. Tak samo zdecydowana, stanowcza, wiedząca, czego chce i jak to osiągnąć. Druga córka, Ludmiłka, wdała się raczej w ojca – lubi popłakać, pożalić się, wrażliwa na przyrodę. Trudno jej w życiu będzie. Dałby Bóg, żeby narzeczony trafił jej się czuły, ludzki. A trzecia córka, Nasteczka, zapowiada się na prawdziwy talent muzyczny. Jak leciutko suną po klawiszach jej różowe paluszki! Podrośnie i trzeba będzie koniecznie zawieźć ją do Petersburga, pokazać Józefowi Solomonowiczowi. Myślowa inwentaryzacja wszystkich licznych członków rodziny była dla Berdyczowskiego ulubionym sposobem spędzania czasu, ale tym razem do czwartej córki, Lizeczki, dojść nie zdążył. Zza zakrętu wyjechała mu naprzeciw amazonka na wronym koniu i było to zjawisko tak nieoczekiwane, tak niezharmonizowane z leniwą rozmową dzwonów klasztornych i całym mętnym kananejskim pejzażem, że Matwiej Bencjonowicz osłupiał. Cienkonogi ogier kłusował po drodze troszeczkę bokiem, jak to zdarza się czasami u szczególnie rasowych i płochliwych koni angielskich, tak że siedzącą po damsku amazonkę widział podprokurator całą – od czapeczki z woalką po czubki lakierowanych bucików. Zrównawszy się z pieszym, dama obrzuciła go wzrokiem od stóp do głów i pod ostrym jak strzała spojrzeniem czarnych oczu rozważny urzędnik cały zadrżał. To była ona, żadnych wątpliwości! Nieznajoma, która samym swym pojawieniem się jakby uniosła z wyspy obrus mgły. Kapelusz z piórami zastąpił szkarłatny atłasowy kardynałek, ale suknia pozostała żałobnego koloru, a do tego wrażliwy nos Berdyczowskiego uchwycił znajomy zapach perfum, niepokojący i niebezpieczny. Matwiej Bencjonowicz zatrzymał się i odprowadził wdzięczną amazonkę wzrokiem. Ona nie tyle uderzała, ile leciutko muskała błyszczący zad anglika szpicrutą, a w lewej ręce trzymała koronkową chusteczkę. Nagle ten lekki strzęp tkaniny wyrwał się na wolność, niczym rozbawiony motyl krążył chwilę w powietrzu i wreszcie opadł na pobocze drogi. Nie zauważywszy straty, amazonka galopowała dalej, nie oglądając się na znieruchomiałego mężczyznę. Niech leży, gdzie spadła – ostrzegł Berdyczowskiego rozsądek; nawet nie rozsądek, tylko chyba instynkt samozachowawczy. Zdarzenie niedoszłe dlatego tak się właśnie nazywa, że do niego nie doszło. Ale nogi już same niosły pana Matwieja ku zgubionej chusteczce. – Proszę pani, proszę się zatrzymać! – zawołał śledczy, nadrywając głos. – Chusteczka! Zgubiła pani chusteczkę! Zawołał trzy razy, zanim amazonka się odwróciła. Zrozumiała, o co chodzi, kiwnęła głową i zawróciła. Podjeżdżała powoli, przyglądając się panu w palmestronie i zabłoconych sztybletach z dziwnym, ni to pytającym, ni to drwiącym uśmiechem. – Dziękuję – powiedziała, ściągając wodze, ale nie sięgnęła po chusteczkę. – Pan jest bardzo uprzejmy. Berdyczowski podał jej chusteczkę, wpatrując się żarliwie w oślepiającą twarz damy, a może nawet panny. Co za głębokie oczy o z lekka migdałowym kształcie! A śmiała linia ust, uparty podbródek i gorzki, ledwie widoczny cień pod kośćmi policzkowymi... Warto by jednak coś powiedzieć. Nie można tak po prostu się gapić. – Batystowa chusteczka... Szkoda by było zgubić – wymamrotał pan podprokurator, czując, że rumieni się jak mały chłopiec. – Pan ma rozumne oczy. Nerwowe usta. Dotąd nigdy pana tutaj nie widziałam. – Amazonka pogładziła wronego po atłasowej szyi. – Kim pan jest? – Berdyczowski – przedstawił się prawnik i ledwie się powstrzymał, żeby nie podać swego stanowiska. Może to przynajmniej skłoniłoby piękną damę, by nie patrzyła na niego kpiąco?