Drzwi były uchylone.
Serce stanęło mu w piersi. Sięgnął po broń, ale nie nosił jej przecież. Kabura i pistolet leżały w schowku samochodu. Nie miał czasu, by wracać po broń. Spokojnie. Powoli. Myśl. Może to pułapka! Ostrożnie pchnął drzwi. Pocił się. Omiótł światłem latarki zaśmiecone pomieszczenie. Nie różniło się niczym od siódemki, ten sam bałagan i smutek. I zapach gardenii. Co jest, do cholery? Bum! Głuchy odgłos z góry niósł się echem po pomieszczeniu. Rzucił się do schodów. Pomyślał, że niewykluczone, że pcha się prosto w pułapkę i że powinien wrócić po broń, ale już szedł schodami na górę. Nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem, czy zbutwiałe deski utrzymają jego ciężar, po prostu szedł. Tutaj zapach perfum był bardziej wyraźny. Coś ścisnęło go za gardło. Zatrzymał się na półpiętrze, obnażony, idealny cel. Przywarł plecami do ściany i omiótł światłem latarki pustą sypialnię i podszedł do zamkniętych drzwi do szafy. Przygotował się wewnętrznie i otworzył je gwałtownie. Pusto. A czego się spodziewał? Spocony opanował strach i kopnął je mocno. Z wieszaka na ręczniki z piskiem i trzepotem skrzydeł zerwała się sowa i wyfrunęła przez zbite okno. Pod Bentzem ugięły się kolana. Na miękkich nogach wyszedł z łazienki pełnej piór, ptasich odchodów i resztek sowich biesiad. A potem pomyślał o drugim wyjściu i schodach. Cholera! Z nerwami napiętymi jak postronki wycofał się do holu i usłyszał odgłos kroków i oddech na poziomie parteru. Niemal skoczył przez poręcz, runął w dół i poświecił w mrok korytarza. Pusto. Nikogo. Ani ludzi, ani duchów. Na obolałej nodze pokusztykał do najbliższych drzwi i znalazł się w recepcji zjazdu, przy głównych drzwiach do misji. Powietrze było tu duszne, zastałe. Ale i tak wyczuwał smugę zapachu jej perfum. Co to ma znaczyć, na miłość boską? Jeszcze zanim położył dłoń na klamce, wiedział, że drzwi frontowe będą zamknięte. Wiedział także, że może łazić po starym budynku, zajrzeć do kaplicy i winiarni, do wszystkich pokoi, a i tak jej nie znajdzie. Odeszła. A on wiedział tyle samo, co tego ranka przed wyjazdem z Los Angeles. Świetnie, myślę i się uśmiecham. Spoglądam przez lornetkę z kryjówki na najwyższym piętrze opuszczonego magazynu, który cuchnie pleśnią i benzyną, ale odór mi nie przeszkadza. Nie dzisiaj. Koncentruję się na Bentzu, który kusztyka przez podwórze, świeci latarką w najbardziej mroczne zakamarki. Dalej, Bentz. Niczego nie znajdziesz. Ściemnia się, cienie są coraz dłuższe, ale ciągle widzę, jak przyglądasz się zrujnowanej budowli. Z mojej kryjówki spokojnie sobie wyobrażam, jak dumasz o tajemnicy pierwszej żony. I dobrze! – Szukaj dalej – mówię cicho. Czuję, jak moje ciało buzuje od adrenaliny. – Ale uważaj, mój drogi... Kto wie, co znajdziesz? Czuję, że moje usta wykrzywia uśmiech zadowolenia, bo bez trudu czytam w nim jak w