ze stosem poduszek i wspomniany już tapczan stanowiły całe umeblowanie. W poczerniałym
od sadzy kominie trzaskały niedopalone przez noc polana. Jedyną ozdobą gołych kamiennych ścian był barwny wschodni kobierzec, na którym wisiały strzelba, kindżał i długi rzeźbiony cybuch. – Jak pan tu mieszka sam? Dlaczego? – niezupełnie uprzejmie spytała uratowana. – Ach, przepraszam, przecież nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Polina Andriejewna Lisicyna, z Moskwy. – Mikołaj Wsiewołodowicz – skłonił się gospodarz, ale nazwiska nie podał. – Mieszka mi się tu doskonale. Co zaś do przyczyny... Ludzików tu nie ma, tylko wiatr i fale. Ale porozmawiamy później. – Nalał z samowara do miski gorącej wody, wziął ze stołu czystą chusteczkę. – Najpierw zajmiemy się pani ranami. Raczy pani podnieść koszulę. Podnieść koszuli Polina Andriejewna oczywiście nie zechciała, ale przemyć twarz, zadrapania na łokciach, a nawet otarte przez sznurek kostki u nóg – pozwoliła. Brat miłosierdzia był z Mikołaja Wsiewołodowicza niezbyt sprawny, ale staranny. Patrząc, jak ostrożnie zdejmuje z jej nogi mokry trzewik, pani Lisicyna ze wzruszeniem zamrugała rzęsami i nie obraziła się na uzdrowiciela, kiedy boleśnie nacisnął obrzmiałą kostkę. – Nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo jestem panu wdzięczna. A szczególnie za to, że bez namysłu i nie próbując w ogóle zorientować się w sytuacji, rzucił się pan na pomoc zupełnie nieznajomemu człowiekowi. – Głupstwo. – Gospodarz machnął ręką, przemywając zadrapanie na łydce. – Nawet nie ma o czym mówić. I widać było, że nie kryguje się – rzeczywiście nie przywiązywał do swego wspaniałego czynu żadnego znaczenia. Po prostu postąpił w naturalny dla siebie sposób, jak wtedy z kociątkiem. To właśnie było najbardziej ujmujące. Pani Polina starała się nie odwracać do bohatera zeszpeconą połową twarzy i dlatego musiała patrzeć na niego cały czas z ukosa. Ach, jak bardzo jej się podobał! Gdyby, wykorzystując intymny charakter sytuacji, Mikołaj Wsiewołodowicz pozwolił sobie na chociaż jedno swawolne spojrzenie, choćby jedno nieskromne dotknięcie, pani Lisicyna natychmiast przypomniałaby sobie o czujności i obowiązku, ale zatroskanie gospodarza było autentycznie braterskie i serce przegapiło chwilę, w której powinno było zająć pozycję obronną. Kiedy pani Polina połapała się, przestraszona, że patrzy na Mikołaja Wsiewołodowicza niezupełnie takim wzrokiem, jak by należało, było już za późno: serce biło o wiele szybciej, niż wypada, a od dotyku palców przypadkowego ratownika rozlewała się po ciele niebezpieczna omdlałość. Należało bez zwłoki pomodlić się do Pana Boga o pokrzepienie ducha i przezwyciężenie pokusy, ale w pokoju nie było ani ikony, ani najmniejszego choćby obrazka. – No, proszę. – Mikołaj Wsiewołodowicz z zadowoleniem kiwnął głową. – Przynajmniej nie będzie zapalenia. A teraz pani. I odwrócił się do leżącej damy gołymi, poharatanymi plecami. Zaczęły się jeszcze gorsze tortury. Usiadłszy na tapczanie, pani Polina zaczęła wycierać białą skórę swojego wybawiciela, z trudem powstrzymując się, by jej nie pogłaskać dłonią. Szczególnie kłopotliwe były chwile milczenia. Przez lata klasztornego życia zapomniała nawet, że takie przerwy w rozmowie są najniebezpieczniejsze. Od razu słychać własny przyspieszony oddech, a w skroniach zaczyna stukać. Polina Andriejewna nagle zaczęła wstydzić się swego dezabilu i rozejrzała się wokoło – co by takiego włożyć? Ale nic nie znalazła. – Zimno? – spytał gospodarz, nie odwracając się. – A niech pani narzuci burkę, nic innego i tak nie ma. Pani Lisicyna podeszła po zimnej podłodze do okna, owinęła się w ciężką, ostro woniejącą owczą skórę. Zrobiło się nieco spokojniej, a wiejący przez dziurę wiatr przyjemnie studził zarumienioną twarz. W dali, u stóp mierzei, stała grupka mnichów i na coś czekała. Potem otworzyły się drzwi kaplicy Pożegnalnej, wyszedł z niej człowiek bez twarzy, w czarnym, spiczaście zwieńczonym stroju. Zebrani skłonili się przed nim w pas. Tamten przeżegnał ich i skierował